poniedziałek, 29 września 2014

Obiad u Woltera

Dzisiejszym wpisem rozpoczynamy nowy cykl przygód z Dzieckiem na warsztat. Dziękujemy Sabinie z Projektu Londyn, że możemy również w tym roku uczestniczyć w zabawie. Tutaj możecie zobaczyć, jak bawiłyśmy się w pierwszej edycji. Tym razem wyruszamy w świat - odwiedzimy różne zakątki globu, skupiając się szczególnie na pewnych aspektach.

A oto i harmonogram podróży:
29 września – lokalnie - legenda/opowieść/historyjka/bajka,
27 października - Polska - znana/wybitna osoba,
24 listopada – Afryka - rękodzieło/sztuka ludowa,
22 grudnia – Ameryka Południowa - święta/tradycje/zwyczaje,
26 stycznia - Ameryka Północna - muzyka/piosenka,
23 lutego - Antarktyda - świat przyrody,
30 marca – Australia - sztuka,
27 kwietnia – Azja - język,
25 maja – Europa - kulinaria,
22 czerwca - wybrany kraj - zabytki.

Dzisiaj zapraszamy lokalnie. Nasz warsztat w zasadzie zrobił się sam. W sobotę, korzystając z pięknej pogody, postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę rowerową. Tata na wieść, że nie byłyśmy jeszcze z Zosią w Ferney-Voltaire, złapał się za głowę. Wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy na piknik do Woltera. 

Rzut kamieniem od Genewy, przy granicy ze Szwajcarią, znajduje się mała francuska miejscowość Ferney-Voltaire. To tutaj niemal dwadzieścia ostatnich lat życia spędził Wolter, zanim wrócił do Paryża w 1778 r., by tam umrzeć tego samego roku. Główną atrakcją miasteczka jest piękny pałacyk, w którym mieszkał pisarz i filozof oraz ufundowany przez niego kościółek. Oba położone w parku Woltera, z którego rozciąga się widok na malownicze Alpy. Przy ładnej pogodzie można podziwiać stąd Mont Blanc. My mieliśmy pogodę ładną i uwieczniliśmy najwyższą górę Europy na zdjęciu poniżej.

sobota, 27 września 2014

Na kasztany

Od ponad tygodnia nasze spacery wyglądają niemal tak samo. Zosia, wkłada kaloszki (obowiązkowo!), bierze wiaderko i maszeruje szukać kasztanów. Niby nic specjalnego, a jednak...

Kasztanowców u nas na pęczki. Kasztany można byłoby zbierać reklamówkami. Jednak w zeszłym roku nie miałyśmy takiej możliwości. Ktoś z przedsiębiorstwa oczyszczania miasta był odrobinę nadgorliwy. Codziennie rano, zanim udało nam się wygrzebać na spacer, wszystkie liście i kasztany były wysprzątane. Przy odrobinie szczęścia można było kilka znaleźć. Cudem udało mi się na jakimś osiedlu wypatrzeć ogrodzony małym płotkiem wielki kasztanowiec. Oczywiście z poświęceniem wyzbierałam wszystko, co się dało.

W tym roku pływamy w morzu kasztanów. Są wszędzie: w przedpokoju, w pokoju, na balkonie, w pojemniku, w wiaderku, w pięciu różnych reklamówkach. Zosia codziennie zbiera wszystkie, jakie napotka na drodze. Ulubione są te w skorupkach. Rozdeptuje, wydziubuje i pakuje do kieszeni. Sezon kasztanowy trwa w najlepsze.

Marzy mi się jeszcze zbieranie żołędzi (koniecznie w czapeczkach!). Na razie trafiamy wyłącznie na jakieś twory żołędziopodobne. Tutaj chyba nie ma "polskich" dębów.


wtorek, 23 września 2014

Powakacyjnie

Wypadałoby w końcu coś napisać. Dla rozruchu będzie dzisiaj więcej zdjęć niż tekstu.

W wakacje leniuchowaliśmy... bardzo. "Tradycyjna" nauka poszła w odstawkę. Co nie przeszkadza Zosi coraz bardziej nas zdumiewać swoimi umiejętnościami i wiedzą. Zosia chłonie wszystko, co ją otacza. Czasami za szybko. Trzeba uważać na każde słowo. Śpiewa, czyta (na razie globalnie), łobuzuje, bryka, fika i rachuje. :)

Sporo się ostatnio u nas działo. Wiele nowych doświadczeń za nami. Udało nam się zwiedzić kilka nowych miejsc (Bazylea, Gstaad, kopalnia soli w Bex). Po ponad rocznym oczekiwaniu Zosia dostała miejsce w jardin d'enfants (coś na wzór żłobka). Radzi sobie nieźle. Póki co największym problemem jest bariera językowa. Na razie twardo obstaje przy języku polskim. Mam czasami wrażenie, że szybciej ona nauczy panie polskiego niż one ją francuskiego.