środa, 25 czerwca 2014

Muzeum szynki i parmeńskich wędlin

Dzisiaj zapraszamy Was do kolejnego muzeum z zespołu Musei del Cibo - Museo del Prosciutto, czyli muzeum szynki. Muzeum przybliża historię wytwarzania jednego z najpopularniejszych przysmaków regionu - szynki parmeńskiej. Jedno z ciekawszych miejsc, jakie udało nam się odwiedzić w czasie naszej podróży.

W muzeum znajdziecie szczegółowy opis historii i procesu wytwarzania szynki parmeńskiej. Wyświetlane są filmy, które pokazują jak ten proces przebiegał kiedyś a jak odbywa się obecnie. Zosia była zachwycona różnymi aparatami, maszynami masarskimi i innymi sprzętami. Każdy z nich musiała dokładanie podotykać.


Kilka ciekawostek. Obszar, na jakim może być wytwarzana prawdziwa szynka parmeńska jest dokładnie określony we włoskiej ustawie i specyfikacji unijnej. Od wschodu ogranicza go nurt rzeki Enza a od zachodu rzeki Stirone. Udźce, z których jest wytwarzana muszą również pochodzić i być hodowane na określonym obszarze. Na opakowaniu prawdziwej szynki parmeńskiej znajduje się korona - herb Parmy oraz napis Parma.

Obok muzeum znajduje się restauracja, w której można spróbować różnych regionalnych wędlin. Kilka z nich było dla nas prawdziwym odkryciem np. wieprzowe salami. Jednak to nie wyroby mięsne zaskoczyły nas najbardziej. Do talerza wędlin podano nam Lambrusco - czerwone wino musujące. I chociaż czerwone wino i bąbelki nie brzmią razem dobrze, to zapewniam Was, że takie połączenie jest pyszne. Mówi Wam to zwolenniczka białych win. Prawdziwego Lambrusco nie odmówię. O pięknym wiśniowym kolorze (kolor ma znaczenie), owocowe a zarazem lekko cierpkie, delikatnie musujące, podawane schłodzone. Idealne na letnie upały do cieniutkich plasterków włoskich wędlin.

 

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Kulinarna Italia

Dzisiaj ostatnia część cyklu Dziecka na warsztat - warsztat warsztatów. Nie jest to jednak koniec Dziecka na warsztat. Od września szykuje się kolejna edycja. Mam nadzieję, że znajdzie się dla nas miejsce. :)

U nas koniec tak naprawdę oznacza początek. Tym postem rozpoczynamy krótki cykl, w którym chcemy podzielić się z Wami naszymi wrażeniami z wyjazdu do Włoch. Zwiedziliśmy północne Włochy w poszukiwaniu nowych smaków i nie zawiedliśmy się. Znaleźliśmy kilka bardzo ciekawych miejsc, które nie wiadomo z jakich przyczyn nie są szczególnie popularne wśród turystów. A powinny...

Zaczynamy od Parmy i okolic. W samej Parmie nie było, według nas, nic szczególnie godnego uwagi. Za to w okolicznych miejscowościach jest kilka miejsc, które naprawdę warto odwiedzić. Szczególnie jeśli jest się pasjonatem dobrej kuchni.

Musei del cibo to zespół muzeów, które pozwalają odkryć tradycję wytwarzania najważniejszych przysmaków regionu: parmezanu, salami, szynki parmeńskiej, pomidorów, makaronów i wina. 

Dzisiaj prezentujemy jedno z nich - muzeum parmezanu. W zasadzie należałoby powiedzieć Parmigiano-reggiano. Wiele bowiem serów, które sprzedaje się pod etykietą parmezanu, koło prawdziwego parmezanu nawet nie leżało. Żeby trafić do muzeum musieliśmy się nieźle nagimnastykować. Mieliśmy trochę szczęścia, bo oznaczenia były poustawiane tak, jakby mieli tam trafić tylko lokalni. GPS o ile dobrze radzi sobie w mieście, na wsi napotyka na trudności. Wjechaliśmy w ślepą trawiastą drogę, wyszliśmy z samochodu i ruszyliśmy w przed siebie z nadzieją, że gdzieś trafimy. Już myśleliśmy, że ktoś zorganizował sobie muzeum w domu :) W sumie wiele się nie pomyliliśmy. Na szczęście Tata widział zdjęcie budynku w internecie. Gdyby nie to, byłoby ciężko.

Dochodzimy do budynków. A tam dwóch starych Włochów i Włoszka. Ani słowa po angielsku. Tylko italiano. Najpierw pięć minut zachwytów nad Zosią. Chyba dawno małego dziecka nie widzieli. ;) Tata odkrył w sobie talent do języka włoskiego i na wszystkie pytania odpowiadał z uśmiechem od ucha do ucha. Trik polegał na mówieniu francuskich słów z końcówkami włoskimi i z użyciem włoskiego akcentu. O dziwo działało. Skuszony pierwszymi sukcesami zdecydował przez cały wyjazd rozmawiać już tylko po "włosku".

Wracając jednak do muzeum. Znajdziecie w nim wiele eksponatów z przełomu XIX i XX w., które były wykorzystywane w tradycyjnym procesie produkcji parmezanu. Dowiecie się jak kiedyś wytwarzano ser i jak to się robi obecnie. Na koniec zwiedzania można spróbować prawdziwego Parmigiano-reggiano. Był to chyba najlepszy parmezan z tych, które próbowaliśmy w czasie wyjazdu. Aromatyczny, kruchy, o pełnym nieco mlecznym smaku. Pycha!




W budynku obok mieści się inne muzeum, które wzbudziło w nas chyba nawet większy entuzjazm. Przynajmniej w Tacie. Właściwie powinno się je nazywać "graciarnią". Jest tam bowiem wszystko czego dusza zapragnie. Różne różniste maszyny, urządzenia, przedmioty sprzed kilkudziesięciu lat, które były wykorzystywane w tamtym regionie w rolnictwie, hodowli, w domu i szkole. Dosłownie wszystko. Była młockarnia do kukurydzy, kamienie młyńskie i inne w pelni sprawne urządzenia do tradycyjnej obróbki ziarna, wystawa wędlin z różnych części wieprzowiny, chrumkając świnka zabawka, stuletni konik na biegunach, starodawna pralka na korbę z piecykiem i kominem oraz masa innych dziwadeł. Nasze wyobrażenie o muzeum u kogoś w domu nie było takie dalekie od prawdy. Oprowadza po nim przesympatyczny pan, którego te graty bardzo pasjonują. Najlepsze było to, że myślał, że jak będzie mówił głośno i wolno po włosku to wszyscy go zrozumieją. Tata rozumiał (przynajmniej tak twierdził). Ja udawałam, że rozumiem. Zosia nawet nie próbowała. :) Pan był tak zachwycony, że znalazł w Tacie słuchacza, że mówił, mówił, mówił.... Przez to nasze zwiedzanie przeciągnęło się w czasie i tego dnia nie zdążyliśmy zrobić więcej nic ciekawego. :)



Tradycyjnie zapraszam Was do odwiedzenia innych blogów biorących udział w zabawie. Na pewno czeka na Was mnóstwo niespodzianek. :) 

 

czwartek, 19 czerwca 2014

Jak dogadać się z dzieckiem?

Zosia ostatnio coraz częściej i coraz bardziej gwiazdorzy. Do jej ulubionych zwrotów należą: "Zajas", "Nie mam ochoty", "Potrzebuję ... ciastko, ipada, iphone'a (można tu wstawić wszystkie rzeczy limitowane ;)), "Tata, tsimaj mnie", "Mamo, pomóż mnie".

W ubiegłym tygodniu byliśmy na rodzinnych wakacjach. Pierwsze słowa Zosi po dojechaniu do maleńkiego gospodarstwa agroturystycznego w Toskanii, XVII-wiecznego kamiennego domku zagubionego wśród winnic i gajów oliwnych, brzmiały: "Kiedy jedziemy stąd do DUŻEGO hotelu?" :D (Przy okazji szczerze polecamy Podere Alberese pod Asciano, gdzie komórki ledwo łapią zasięg, a organiczna oliwa i wino leją się strumieniami)

Oczywiście nasz sprzeciw dla żądań Jej Królewskiej Mości najczęściej powoduje falę jęczenia, stękania tudzież ryczenia. Możecie mi wierzyć, że Zosia potrafi w 15 minut wywiercić stękaniem dziurę w głowie lub brzuchu. Ma to chyba we krwi, bo stękała już przy urodzeniu. Położna wezwała na oddział pediatrę, bo nigdy nie spotkała się z takim przypadkiem. Na szczęście (lub nieszczęście) okazało się, że to tylko taka jej uroda. :)

Książka "Dogadać się z dzieckiem" autorstwa J.Berendt i M.Sendor trafiła do nas w idealnym momencie. Po dwóch tygodniach "dziwnych zachowań" Zosi zaczynałam mieć jej serdecznie dość. Po całym dniu z Zosią miałam ochotę spakować się i wyjechać na drugi koniec świata. Nadmiar spraw do załatwienia dodatkowo utrudniał dogadanie się, bo pod wpływem stresu człowiek często reaguje nie tak jak powinien i jakby chciał. Stres rodził stres. I tak się wzajemnie nakręcałyśmy.

Pochłonęłam całą. Z zapartym tchem. Bez głębszej analizy. W kilka godzin. W drodze do Włoch. Zamiast podziwiać widoki - czytałam. W dodatku nie tylko sobie, ale i Tacie (słuchał, bo w radiu tylko włoskie wycie z San Remo). I mogę Was zapewnić, że do niej wrócę, żeby przez nią przejść jeszcze raz krok po kroku - dogłębniej. Można poczuć się jak na kozetce u dobrego psychoterapeuty ;)

Książka ważna i otwierająca oczy na wiele spraw. Niby oczywista... bo dotyczy "Porozumienia bez przemocy", z którym zapewne niejedna z Was już się zetknęła. A jednak... książka została napisana tak, że pomaga poukładać sobie pewne rzeczy w głowie i podejść do swojej relacji z dzieckiem w sposób dojrzalszy, lepszy. Pomaga zastosować teorię w praktyce, co w moim przypadku jest najtrudniejsze. ;)

Książka nie jest typowym poradnikiem. Autorki kierują do czytelnika wiele pytań, na które on sam musi sobie odpowiedzieć. Zmuszają do myślenia, nie ułatwiają, ale dzięki temu treść lepiej zapada w pamięć, a nie ucieka po kilku dniach. Nie wskazują żadnej konkretnej drogi wychowawczej jako tej najlepszej. Piszą, że każdy musi sam zdecydować jak będzie budował swoje relacje z dzieckiem. I każdy sposób jest dobry, dopóki opiera się na wzajemnym szacunku, zrozumieniu i empatii. W książce nie znajdziecie złotej recepty na wychowanie dziecka. Dowiecie się za to, na co zwrócić uwagę, żeby wasze relacje były lepsze. Co się sprawdza u jednych nie musi się sprawdzić u drugich. Każdy musi wypracować swoje metody wychowawcze dostosowując je do indywidualnych potrzeb dziecka i całej rodziny.

I jeszcze jedna myśl, która ciągle krąży mi po głowie po przeczytaniu tej książki. Wymagamy od innych zrozumienia, chociaż nie potrafimy mówić o swoich uczuciach i potrzebach. Co naszym bliskim powie stwierdzenie: "Czuję się źle". Na końcu książki znajduje się lista uczuć i potrzeb, która pomaga znaleźć odpowiedni język do mówienia o swoich emocjach i poukładać sobie to wszystko w głowie. Choćby dla niej warto sięgnąć po książkę. Naprawdę warto.

Wydawnictwo: CoJaNaTo
Strona książki: Dogadać się z dzieckiem

wtorek, 17 czerwca 2014

Szorstkie litery Baltazara

Znacie Balthazara i jego towarzysza Pépina? Jeśli nie, koniecznie musicie ich poznać. Balthazar jest bohaterem serii książek stworzonej przez Marie-Hélène Place i Caroline Fontaine-Riquier. Na razie udało nam się odnaleźć w bibliotece jedną, ale wierzę, że będzie nam dane zobaczyć wszystkie.

"Les lettres à toucher de Balthazar" to cudowna książka, która w przyjemny i ciekawy sposób wprowadza małe dziecko w świat liter. Książka została stworzona zgodnie z założeniami pedagogiki Montessori i stanowi doskonale uzupełnienie dla szorstkich liter. Książka urzekła Zosię od pierwszego wejrzenia. Podobnie jak mnie. Nie sądzę, żeby ktoś pozostał obojętny na magiczny świat liter, który został w niej zawarty. Do oglądania, czytania, zgadywania, odkrywania, dotykania. Konstrukcja książki jest bardzo prosta. Każde kolejne dwie strony poświęcone są innej literze alfabetu. Po prawej stronie mamy sensoryczną literę, po lewej rzecz, której nazwa zaczyna się na tę literę. Do tego krótki tekst, w którym najczęściej zawarta jest zagadka. Proste, ale bardzo wciągające.

Znacie inne tego typu publikacje? :)
 

środa, 4 czerwca 2014

W 7 bajek dookoła świata: Afryka

Nadrabiamy zaległości z cyklu "W 7 bajek dookoła świata"... w końcu.




Zapraszam na zaległą bajkę afrykańską. Prosto z Madagaskaru - "Fidy et les pierres de Madagascar".


Książka opowiada historię chłopca, kamyków.. i tęczy. Nie są to jednak zwyczajne kamyki. Bajka opowiada o kamieniach szlachetnych: akwamarynie, cytrynie, kamieniu księżycowym, szmaragdzie, rubinie i szafirze. Według jej autora powstały one z tęczy, która rozbiła się o wielki baobab, pod którym mieszkał chłopiec o imieniu Fidy. Odłamki tęczy powpadały w szczeliny spękanej ziemi. Tata Fidy'ego postanowił zrobić chłopcu prezent i zebrać wszystkie rodzaje kamyków. Następnie ofiarował je swojemu synkowi. Chłopiec zapragnął przywrócić światu tęczę. Wszedł na najwyższą gałąź baobabu, podrzucił wszystkie kamyki i stał się cud. Kamyki utworzyły tęczę, która okrąża po dziś dzień ziemię. Dlatego w każdej chwili w jakiejś części świata jest tęcza.

O zjawiskach pogodowych pisałam niejednokrotnie, np. tu, tu, tu. Wiele zabaw nie doczekało się publikacji, ale na pewno nadrobimy przy następnej okazji. Tym razem chciałam się skupić na cichym bohaterze książki. Bowiem chłopcu w jego przygodach towarzyszył lemur Tahiry. Ponieważ nigdy z Zosią nie rozmawiałyśmy o tym zwierzątku, uznałam, że będzie to ku temu świetna okazja. O lemurach możecie poczytać tu. My do zgłębiania naszej wiedzy o tych sympatycznych zwierzętach wykorzystałyśmy gazetkę z kolekcji Zoo.



Po krótkiej, acz treściwej lekturze przygotowałyśmy głowę lemura z papierowego talerzyka.

Potrzebne materiały:
- papierowy talerz
- czarny i pomarańczowy papier kolorowy
- dwie duże białe nakrętki
- kawałek czarnej bibuły
- nożyczki, klej

Powycinałam z papieru kolorowego potrzebne części (czoło wyszło trochę krzywe ;)). Dałam Zosi do ręki klej i pozwoliłam jej działać. Oczywiście nie obyło się momentami bez mojej pomocy. Zabawa była przednia.  Z resztą Zosia na sam widok kleju zachowuje się tak, jakby się go nawąchała. ;)



Oto nasz król Julian! W zasadzie wygląda bardziej jak jego przyjaciel Moris. :)


Na koniec mapka z linkami do wszystkich blogów, które wzięły udział w zabawie.