poniedziałek, 8 lipca 2013

Polska po raz czwarty cz. III

23.06 - 25.06 niedoszły Dzień Taty i szpital

Rano okazało się, że Zosia znowu zwymiotowała. Podnoszę ją z łóżeczka stawiam przy Tacie i znowu chlust. Panika... Telefon do babci Miry (babcia jest pielęgniarką, więc jest pierwszym kontaktem w razie problemów zdrowotnych). Odpowiedź: nawadniać i koniecznie niech lekarz ją obejrzy. Dziecko wypiło duszkiem pół szklanki. Nasz błąd. Nie wiedzieliśmy, że trzeba po łyżeczce. Znowu chlust. Tym razem na Tatę. Jeszcze większa panika. Decyzja: jedziemy do szpitala. Tata planował wziąć megaszybki prysznic. Niestety znowu chlust. Pakujemy się z Zosią do samochodu tak jak stoimy i jedziemy.

Szpital w S (z różnych względów pozwólcie, że nie podam dokładnych nazw). Wchodzimy do pustego pomieszczenia, w którym stoi tylko drewniana lada z lat 80. Pielęgniarki wychodzą rozczarowane, że ktoś się zjawił. Jedna idzie po lekarkę, druga spisuje dane. Nikt się specjalnie nami nie przyjmuje. Ot zawracają głowę i tyle. Badanie. Brak słów. Zosia czy koń, co za różnica. Diagnoza... W zasadzie nie wiadomo, ale trzeba podłączyć pod kroplówkę, a u nas się nie da, bo nie ma oddziału dziecięcego. Wolimy szpital bliżej czy dalej... Załamka. Nie ma wyjścia. Jedziemy. Zosia blednie w oczach. Znowu chlust. Dojeżdzamy.

Szpital w M. Wchodzimy na odział. Cisza. Czekamy. Na szczęście Zosia zaczęła odżywać. Dwie godziny na korytarzu... W końcu nas przyjmują. Oczywiście problemy z rejestracją, bo ludzi z zagranicy nigdy nie mieli. Jak formalności udało się załatwić, trafiamy do zabiegowego. Znowu czekamy... co najmniej pół godziny. Wenflon, krew do badań, na salę, kroplówka. Przychodzi lekarka. Badania ok. Pewnie jakiś wirus, ale nie wiadomo. Minimum trzy dni obserwacji. Co? Coś mi tu nie pasuje. Niby wszystko ok, ale mamy tu spędzić trzy dni? NFZ i wszystko jasne... Ważne, żeby z Zosią było wszystko dobrze. Wymioty ustały, kupy brak. Może będzie dobrze... Niestety temperatura bije rekordy i dochodzi do 39,5. Zostajemy na noc. Rano pojawia się lekarz prowadzący salę, sobowtór Gowina. Okazuje się świetnym fachowcem i bardzo sympatycznym człowiekiem. Niestety zatrzymuje nas jeszcze jeden dzień z powodu skaczącej gorączki. We wtorek na szczęście z uśmiechem oznajmia, że z chęcią się nas pozbędzie. Podejrzewam, że zarówno ze względów zdrowotnych, jak również w celu oczyszczenia atmosfery.

O co chodzi? O konflikt Mama - pielęgniarki. Oczywiście nieoficjalny. Wspierany przez inne mamy z sali. Powiem tylko tyle: "Mama ma...", "Mama nie może...".

Mama ma: pilnować, żeby dziecko nie wyrwało wenflonu, ma podawać syropy i inne lekarstwa, przebierać, ubierać, karmić, poić (musiałam wmuszać w Zosię picie strzykawką - masakra), ma pobrać siki, pobrać kupę, zgłosić jak coś będzie nie tak (oczywiście pielęgniarki nie były z tego powodu zachwycone, ujmą było dla nich, że miałąm swój termometr), robić okłady i tysiąc innych rzeczy. Mama ma wysłuchiwać niewybrednych komentarzy, pouczeń, pretensji, że nie robi tego co każe pielęgniarka (czyt. masz robić okłady przez całą noc, bo po co dziecku tyle chemii. Za pół godziny zmiana frontu i wciskanie z premedytacją czopka).

Mama nie może wiedzieć co dolega dziecku, ani jakie leki dostaje (Na moje pytanie usłyszałam od pielęgniarki "nie wiem". A kto ma wiedzieć?), nie może mieć pytań, uwag i wątpliwości. O co ma żal: o to, że na siłę wkładają dziecku czopek o 1h w nocy specjalnie je wybudzając przy temperaturze 37,3, że temperatura w zależności od termometru różni się o ponad 0,5 stopnia, że słyszę ironiczne komentarze, kiedy sama zaczynam się źle czuć, że nikt nie wykazuje zrozumienia dla naszej sytuacji (propozycja zostawienia Zosi z babcią, którą ta widziała kilka razy w życiu lub zostawienia jej samej w dorosłym łóżku bez żadnych zabezpieczeń). Karta Praw Pacjenta? Dostaliśmy. Chyba po to, żeby wiedzieć, czy uda im się wszystkie złamać. Dorzućcie do tego dzieciaka na łozku obok wrzeszczącego non stop 24 godziny na dobę i oglądającego bez przerwy telezakupy mango w teliwizorze na monety. Koszmar.

Najlepsze było na koniec, gdy z wypisem w dłoni udajemy się na usunięcie wenflonui słyszymy pielęgniarkę, która mówi, że bez kupy to ona nas nie może puścić i że jeszcze musimy zapłacić za mój pobyt, o czym nikt nas wcześniej nie uprzedzał. Na szczęście byłyśmy tam tylko niecałe 3 dni i wszystko się dobrze skończyło. Oby nigdy więcej...


26.06 - ...

Co było dalej? Tata przedłużył rezerwację samochodu do piątku. Odwołaliśmy część noclegów. Do
Warszawy trafiliśmy w czwartek wieczorem, bo chcieliśmy dać Zosi jeszcze jeden dzień na wydobrzenie. Z wakacji zostały nam trzy dni. Spotkanie z rodziną Mamy, koncert w Łazienkach, spotkanie z przyszłym Chrzestnym, zakupy i powrót. Odpocząć za bardzo się nie udało.


Niestety pech dalej trwa: zatkana wanna, próba kradzieży roweru, nieudany remont. Czekamy na dalszy rozwój wypadków. Strach się bać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz