środa, 15 maja 2013

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...

W domu dochodzenie i poszukiwania na szeroką skalę. Poszukiwany żywy lub martwy... a w zasadzie gumowy i niebieski. Kto? Co? Królik z ludoteki. Ostatni raz widziany w sobotę. Zosia porwała go z zachwytem w oczach, zaczęła odgryzać mu uszy i przeżuwać ogonek. Potem zniknął... Jego przyjaciele odnalezieni cali i zdrowi. Może jedynie świnka lekko poturbowana w wyniku pobytu w koszu z kosmetykami. Niestety dalej nie wiadomo co się stało z panem K. Chciałam załatwić sprawę polubownie, więc pytam grzecznie: "Zosiu, gdzie królik?". Niewinna mina. Po 5 minutach ponawiam pytanie. Zosia robi w tył zwrot. Z nadzieją patrzę na poczynania córki. Wraca... z czerwoną kurką. W akcie desperacji pytam jeszcze raz. W końcu do trzech razy sztuka. Awantura. Zosia zdenerwowana i obrażona wychodzi z pokoju, bo się czepiam, a ona przecież nie wie. Postanowiłam rozpocząć poszukiwania na własną rękę. Najpierw strefa zabawek. Nadzieja matką głupich, ale może jakimś cudem się tu uchował. Nie ma. To teraz po kolei: pod łóżkiem, za łóżkiem, w szufladzie jednej, drugiej, trzeciej, w koszu na pranie, w kaloszach (ha, znalazłam osłonkę do telefonu). Nigdzie nie ma. Telefon do przyjaciela. "Tata, nie wiesz gdzie jest królik?". "Nie. No ale chyba jest gdzieś w domu?". "Yyyy, mam nadzieję". Powoli zaczęłam godzić się z koniecznością świecenia oczami przed paniami z ludoteki i stratą 5 franków. Nagle dostałam olśnienia. Ostatnia deska ratunku. PAPIERY. Idę grzebać. JEST. Matko Bosko Kochano... Królik ocalony dzięki naszemu lenistwu, bo nikomu nie chciało się wczoraj wynieść makulatury do kontenera.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz